(postmodernistyczna
ballada)
Na nic dąsy
na Historię i Boga
Upadły
wzniosłe mury, wyśnione
Zawiesił się
osąd rzeczy i czas
Bóg się
roztroił i zmęczył
Nawet
zapomniał Imienia
Wszechświat
rozpadł się na wiele
Równoległych
malutkich
Mesjasze
biegają w koło
Z szaleńczym
chichotem w pyskach
Potykają się
o własne krzyże
I inne
insygnia wątpliwej boskości
Przeszła im
już ochota na zbawianie
Na obdarzanie
niebieskim szczęściem
Bo zgubili
klucze do nieba bram
Gromada
dziadów bezzębnych
Pluje patosem
na otumaniony tłum
Sztandary
poszły na papier toaletowy
Pozostała
nadzieja małych ludków
Wiara w mętne
wyleniałe ideały
Których
nawet w burdelu nie chciano
Na kotary,
pozór przyzwoitości
Tylko ja,
dziecko postmodernizmu
Siedzę w
metafizycznej knajpie
Z
kościotrupem na ramieniu
Pije za
własne zdrowie i dobro
Świat taki
piękny, tylko zerwać
Brudną
szmatę przyzwoitości
I nie oglądać
się za siebie
Poczłapać w
papuciach na szczyty
Zdobywane
przez bohaterów
Krwią i
potem, nienawiścią
Poczłapać w
papuciach na równiny
Przemierzane
w butach z ostrogami
Rozejrzeć
się wokół z łagodnością
Co przeraża,
pełnych dostojeństwa
Nie będę
podnosił pięści przeciw niebu
Za bardzo się
cenię
A zbyt mało
ten wyśniony raj
Dla ascetów
i posiadaczy aureoli
Kościotrup
uśmiecha się radośnie
Byle do
wiosny, do wiosny
Czekam na
nowy czas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz