Weronika
wróciła od Eleonory do swojej chatki. Niedźwiedzia nigdzie
nie było. Jednak jej myśli zaprzątało coś zupełnie innego.
Oczami wyobraźni widziała tysiące pomordowanych i zgwałconych.
Opowieść Huberta o okrucieństwie nadchodzącego nieprzyjaciela
zrobiła na niej wrażenie. Seneszal nie należał do ludzi, którzy
koloryzują swoje opowieści. Podejrzewała, że raczej ją stonował.
Czy rzeczywiście Eleonora miała rację i nic nie można było
zrobić? To niby po co te szkolenia na wiedźmę bojową? Miała być
postrachem, bronią nigdy nie wykorzystywaną tak naprawdę. Też
coś! Na pewno te kilkaset tysięcy się wystraszy młodej i trochę
zagubionej dziewczyny, gdy tylko dowie się, że to wiedźma bojowa.
Wolne żarty! Jeszcze przez jakiś czas walczyła z sobą. Potem
przyszło coś jak impuls, dziwny i nieznany. Wyszła z chaty i
ruszyła przed siebie.
-
Izabello co cię tak niepokoi? - spytała Eleonora - Ta nadchodząca
armia...
-
To też, ale chodzi o Weronikę. Ta mała jest bardzo wrażliwa i
narwana.
-
Zwykle to o o tobie mawia się, że jesteś narwana.
-
Nie tym razem. Nie powinnyśmy były puszczać jej samej do domu. Mam
wrażenie, że coś jej może strzelić do głowy.
Eleonora
popatrzyła na Izabellę z namysłem. Na chwilę zapadło milczenie.
-
Masz rację - powiedziała z nagłym ożywieniem - Szybko! Idziemy!
Pobiegły
na przełaj przez las. Prosto do chaty Weroniki. Zdyszane dopadły
drzwi, by się przekonać, że nie zdążyły. Prawie bez odpoczynku
ruszyły w stronę granicy...
Dwa
wojska rozbiły się obozem naprzeciw siebie. Oddziały króla
Konrada trudno było nazwać armią. Były na to zdecydowanie za
małe. Natomiast po drugiej stronie stało nieprzeparte mrowie ludzi
i koni. Każdy, czy to dobry strateg, czy ktoś z wojną nieobeznany
- musiałby widząc tę dysproporcję dojść do jednego prostego
wniosku. Nie było wątpliwości, kto musi wygrać nadchodzącą
bitwę.
Tym
dziwniej było oglądać biskupa w pełnej zbroi, który wyjechał
przed szeregi i błogosławił królewskie oddziały. Wydawało się,
że on jeden wierzy w zwycięstwo. Za nim stały zbrojne hufce.
Pancerze płytowe błyszczały w słońcu. Nad nimi łopotały
kolorowe sztandary szlacheckich rodów. Las kopii wznosił się nad
głowami. Byłby to zapewne widok wspaniały i dodający otuchy,
gdyby nie liczebność drugiej armii. Tam stał tłum najczęściej
przyodzianych w przeszywanice i lamelkowane zbroje wojowników.
Niektórzy z nich mieli tylko skórzane kaftany, a było wielu
takich, którzy nie mieli na sobie prawie nic. Widać było ich
muskularne zaprawione w bojach ciała. Bardziej z tyłu widać było
też lepiej ubranych murzów i najbliższych towarzyszy samego
Wielkiego Wodza Hasmira. Oni mieli bogate zbroje zapewne zdarte z
pokonanych rycerzy. Dalej za tym nieprzebranym mrowiem ustawiono
bogate namioty i wozy z łupami. Żaden ze stojących na wzgórzu
rycerzy czy pachołków króla Konrada nie mógł dostrzec krańca
tej największej w świecie armii.
Wszystko
na moment zamarło. Ludzie króla wstrzymali oddech, gdy
wielotysięczne zagony ruszyły do boju. Słychać było okrzyki i
tętent koni. Już za kilka minut miało dojść do zderzenia obu
wojsk. Konrad wzniósł berło, by dać znak do ataku konnicy...
Postaci
odzianego na czarno i stojącego w oddali mężczyzny nikt nawet nie
zauważył. Przyglądał się zmrużonymi oczami obu wojskom. Potem
przeniósł wzrok na stojącą na wzgórzu młodą dziewczynę.
Uśmiechnął się lekko i złośliwie, choć jego oczy pozostały
zimne. Gdy tamta podniosła ramiona w górę, mężczyzna jakby
dmuchnął w powietrze. Wtedy stało się coś czego nie mogłyby
oddać najgorsze koszmary. Na ziemię spadł wielki ogień. Runął
wprost na armię najeźdźców. Na całe wojsko, na odwody i na
tabory. Na wszystkich! Rozległ się kwik przerażonych koni, krzyki
ludzi, dzikie zawodzenia. Potem wszystko zlało się w powszechny
wrzask. W powietrzu rozszedł się zapach skwierczącej skóry oraz
smród opróżnianych jelit. Wszyscy miotali się jak szaleni nie
wiedząc dokąd uciekać.
-
Kara boska! - wykrzyknął w uniesieniu biskup i wzniósł oczy ku
niebu. Swoim silnym głosem zaintonował hymn pochwalny na cześć
Stwórcy. Długo śpiewał sam nim wreszcie inni podjęli pieśń i
nad pobojowiskiem uniósł się chór pobożnych głosów.
Eleonora
i Izabella stały na skraju lasu boleśnie świadome, że po raz
kolejny nie zdążyły.
Jak
okiem sięgnąć widać było tylko ofiary tej masakry. Przemieszane
trupy koni ludzi walały się wszędzie, a błoto przesiąkło krwią.
Nigdy nie widziała nic tak ohydnego i strasznego. Dookoła stygły
wylane wnętrzności oraz to co ich niedawni właściciele zdążyli
wcześniej spożyć. Wszędzie też pełno było kruków dziobiących
resztki poległych. Na obrzeżach, tuż pod lasem, watahy wilków
rozwłóczyły truchła. Ich uwalane krwią zęby i pyski zmroziłby
krew w żyłach najbardziej odważnych i nieczułych. Gdzieś
pomiędzy tym wszystkim leżało także ciało chłopca o imieniu
Semuk, jednak teraz już nikt nie byłby w stanie go odnaleźć ani
odróżnić. Zresztą, nikt kto go znał nie przeżył. Nie uszedł z
masakry ani jeden człowiek i ani jeden koń. Gdzieś zapewne,
niedaleko ciała chłopca, leżało też ciało małej dziewczynki.
Jednak w dniu, w którym poległo tylu wielkich wojowników, tyle
pięknych kobiet, tylu obiecujących chłopców i dziewcząt, nikt
nie przejął się specjalnie akurat ich losem.
Stała
długo wyprostowana. Potem osunęła się w błoto. Siadła ciężko
na rozmiękłej ziemi nie zważając na to, że suknia powalała się
błotem. Z jej oczu popłynęły łzy, ale tylko dwie. Nic więcej.
Czuła pustkę, czuła, że coś się skończyło. Nigdy już nie
będzie taka jak przedtem i nic już nigdy nie będzie takie jak
przedtem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz