środa, 14 lutego 2018

Pobożność i konieczność Pietatis opus cz. 4


Weronika wróciła od Eleonory do swojej chatki. Niedźwiedzia nigdzie nie było. Jednak jej myśli zaprzątało coś zupełnie innego. Oczami wyobraźni widziała tysiące pomordowanych i zgwałconych. Opowieść Huberta o okrucieństwie nadchodzącego nieprzyjaciela zrobiła na niej wrażenie. Seneszal nie należał do ludzi, którzy koloryzują swoje opowieści. Podejrzewała, że raczej ją stonował. Czy rzeczywiście Eleonora miała rację i nic nie można było zrobić? To niby po co te szkolenia na wiedźmę bojową? Miała być postrachem, bronią nigdy nie wykorzystywaną tak naprawdę. Też coś! Na pewno te kilkaset tysięcy się wystraszy młodej i trochę zagubionej dziewczyny, gdy tylko dowie się, że to wiedźma bojowa. Wolne żarty! Jeszcze przez jakiś czas walczyła z sobą. Potem przyszło coś jak impuls, dziwny i nieznany. Wyszła z chaty i ruszyła przed siebie.


- Izabello co cię tak niepokoi? - spytała Eleonora - Ta nadchodząca armia...
- To też, ale chodzi o Weronikę. Ta mała jest bardzo wrażliwa i narwana.
- Zwykle to o o tobie mawia się, że jesteś narwana.
- Nie tym razem. Nie powinnyśmy były puszczać jej samej do domu. Mam wrażenie, że coś jej może strzelić do głowy.
Eleonora popatrzyła na Izabellę z namysłem. Na chwilę zapadło milczenie.
- Masz rację - powiedziała z nagłym ożywieniem - Szybko! Idziemy!
Pobiegły na przełaj przez las. Prosto do chaty Weroniki. Zdyszane dopadły drzwi, by się przekonać, że nie zdążyły. Prawie bez odpoczynku ruszyły w stronę granicy...


Dwa wojska rozbiły się obozem naprzeciw siebie. Oddziały króla Konrada trudno było nazwać armią. Były na to zdecydowanie za małe. Natomiast po drugiej stronie stało nieprzeparte mrowie ludzi i koni. Każdy, czy to dobry strateg, czy ktoś z wojną nieobeznany - musiałby widząc tę dysproporcję dojść do jednego prostego wniosku. Nie było wątpliwości, kto musi wygrać nadchodzącą bitwę.
Tym dziwniej było oglądać biskupa w pełnej zbroi, który wyjechał przed szeregi i błogosławił królewskie oddziały. Wydawało się, że on jeden wierzy w zwycięstwo. Za nim stały zbrojne hufce. Pancerze płytowe błyszczały w słońcu. Nad nimi łopotały kolorowe sztandary szlacheckich rodów. Las kopii wznosił się nad głowami. Byłby to zapewne widok wspaniały i dodający otuchy, gdyby nie liczebność drugiej armii. Tam stał tłum najczęściej przyodzianych w przeszywanice i lamelkowane zbroje wojowników. Niektórzy z nich mieli tylko skórzane kaftany, a było wielu takich, którzy nie mieli na sobie prawie nic. Widać było ich muskularne zaprawione w bojach ciała. Bardziej z tyłu widać było też lepiej ubranych murzów i najbliższych towarzyszy samego Wielkiego Wodza Hasmira. Oni mieli bogate zbroje zapewne zdarte z pokonanych rycerzy. Dalej za tym nieprzebranym mrowiem ustawiono bogate namioty i wozy z łupami. Żaden ze stojących na wzgórzu rycerzy czy pachołków króla Konrada nie mógł dostrzec krańca tej największej w świecie armii.
Wszystko na moment zamarło. Ludzie króla wstrzymali oddech, gdy wielotysięczne zagony ruszyły do boju. Słychać było okrzyki i tętent koni. Już za kilka minut miało dojść do zderzenia obu wojsk. Konrad wzniósł berło, by dać znak do ataku konnicy...

Postaci odzianego na czarno i stojącego w oddali mężczyzny nikt nawet nie zauważył. Przyglądał się zmrużonymi oczami obu wojskom. Potem przeniósł wzrok na stojącą na wzgórzu młodą dziewczynę. Uśmiechnął się lekko i złośliwie, choć jego oczy pozostały zimne. Gdy tamta podniosła ramiona w górę, mężczyzna jakby dmuchnął w powietrze. Wtedy stało się coś czego nie mogłyby oddać najgorsze koszmary. Na ziemię spadł wielki ogień. Runął wprost na armię najeźdźców. Na całe wojsko, na odwody i na tabory. Na wszystkich! Rozległ się kwik przerażonych koni, krzyki ludzi, dzikie zawodzenia. Potem wszystko zlało się w powszechny wrzask. W powietrzu rozszedł się zapach skwierczącej skóry oraz smród opróżnianych jelit. Wszyscy miotali się jak szaleni nie wiedząc dokąd uciekać.


- Kara boska! - wykrzyknął w uniesieniu biskup i wzniósł oczy ku niebu. Swoim silnym głosem zaintonował hymn pochwalny na cześć Stwórcy. Długo śpiewał sam nim wreszcie inni podjęli pieśń i nad pobojowiskiem uniósł się chór pobożnych głosów.
Eleonora i Izabella stały na skraju lasu boleśnie świadome, że po raz kolejny nie zdążyły.

Jak okiem sięgnąć widać było tylko ofiary tej masakry. Przemieszane trupy koni ludzi walały się wszędzie, a błoto przesiąkło krwią. Nigdy nie widziała nic tak ohydnego i strasznego. Dookoła stygły wylane wnętrzności oraz to co ich niedawni właściciele zdążyli wcześniej spożyć. Wszędzie też pełno było kruków dziobiących resztki poległych. Na obrzeżach, tuż pod lasem, watahy wilków rozwłóczyły truchła. Ich uwalane krwią zęby i pyski zmroziłby krew w żyłach najbardziej odważnych i nieczułych. Gdzieś pomiędzy tym wszystkim leżało także ciało chłopca o imieniu Semuk, jednak teraz już nikt nie byłby w stanie go odnaleźć ani odróżnić. Zresztą, nikt kto go znał nie przeżył. Nie uszedł z masakry ani jeden człowiek i ani jeden koń. Gdzieś zapewne, niedaleko ciała chłopca, leżało też ciało małej dziewczynki. Jednak w dniu, w którym poległo tylu wielkich wojowników, tyle pięknych kobiet, tylu obiecujących chłopców i dziewcząt, nikt nie przejął się specjalnie akurat ich losem.
Stała długo wyprostowana. Potem osunęła się w błoto. Siadła ciężko na rozmiękłej ziemi nie zważając na to, że suknia powalała się błotem. Z jej oczu popłynęły łzy, ale tylko dwie. Nic więcej. Czuła pustkę, czuła, że coś się skończyło. Nigdy już nie będzie taka jak przedtem i nic już nigdy nie będzie takie jak przedtem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz